KIA e-Soul to model, którego rynkowego debiutu w Polsce nie mogę się doczekać. Na razie nie wiadomo, kiedy i za ile. Ale mogę wam powiedzieć, że warto będzie się nią zainteresować.

Kilka miesięcy temu pojechałem do Zakopanego elektryczną KIĄ e-Niro. Dojechałem na miejsce bez ładowania po drodze, nawet ze sporym zapasem. Pojawiły się jednak komenatrze, że przyjąłem nierealistyczną strategię, bo jechałem zbyt wolno.

Parę miesięcy później podjąłem próbę Hyundaiem Koną Electric. Niezorientowanym wyjaśniam, że Hyundai Kona Electric, KIA e-Niro oraz KIA e-Soul mają takie same akumulatory i motor elektryczny. Różnią się wyglądem, mają nieco inaczej zaaranżowane wnętrza, inne wykończenie. Ale osiągi mają porównywalne (kilka kilometrów zasięgu różnicy ze względu na inne właściwości aerodynamiczne). Elektryczną Koną jeździłem po pętli w okolicach Warszawy z maksymalną dozwoloną prędkością, w tym po autostradzie i drodze szybkiego ruchu.

Tu pojawiły się komentarze, że wszystko fajnie, ale było za ciepło, a przecież wiadomo, że ogrzewanie zużywa najwięcej energii.

W związku z tym postanowiłem powtórzyć wycieczkę do Zakopanego późną jesienią. Tym razem za środek transportu posłużyła mi KIA e-Soul (mój ulubiony z trzech elektryków Hyundai-KIA). Postanowiłem jechać szybciej niż za pierwszym razem (ale nadal zgodnie z przepisami).

Zaspoiluję tylko tyle, że niestety w górach nie było ujemnych temperatur, ale było wystarczająco chłodno, żeby ogrzewanie miało co robić. Nie powiem jak dojechałem (tego dowiecie się z filmu), ale chciałbym się odnieść do pojawiających się ostatnio w mediach artykułów z serii “koniec darmowego ładowania” oraz “100 km elektrykiem kosztuje nawet 50 złotych”.

Nie wiem, czy artykuły te piszą ludzie, którzy nie mają pojęcia o samochodach elektrycznych, czy po prostu starający się lepiej sprzedać tekst (w sumie każdy chce, żeby jego publikacja dotarła do jak najszerszej grupy odbiorców). W każdym razie jest to zbiór bzdur lub w najlepszym wypadku półprawd.

Tak, ceny energii mają pójść w górę. Tak, kolejni operatorzy dotychczas darmowych stacji ładowania wprowadzają opłaty (a kolejni wprowadzą je niebawem). Tak, szybkie ładowanie dużo kosztuje.

ALE przez kilka lat kierowcy samochodów elektrycznych, niczym studenci znający na pamięć topografię wszystkich sklepów nocnych w mieście, opracowali sobie mapy darmowych punktów ładowania (włącznie z jakimiś gniazdami na stacjach benzynowych, gdzie dzięki uprzejmości obsługi mogli się podładować w trasie w zamian za zakupy zrobione w sklepie na stacji). Niektórzy taksówkarze założyli wręcz model biznesowy, że ładują się za darmo (i wiecznie blokują słupki).

Samochodów elektrycznych w Polsce nie ma wiele, ale można powiedzieć, że ci co chcieli i nie bali się nowości, naładowali się już za darmo i teraz będą musieli sami sobie policzyć, czy im się to jeszcze opłaca.

Wprowadzenie opłat za ładowanie w publicznych stacjach jest potrzebne z kilku powodów. Po pierwsze, im więcej samochodów elektrycznych na drogach, tym częściej przy ładowarce można kogoś spotkać. Zwykle ten ktoś ładuje się do pełna, bo skoro jest za darmo, to czemu nie? Tymczasem w większości przypadków albo w ogóle nie musi się ładować, bo spokojnie wróci do domu na noc, albo nie musi się ładować do pełna (z tego samego powodu). Być może inny kierowca właśnie potrzebuje szybko odzyskać kilkadziesiąt kilometrów zasięgu (co na szybkiej ładowarce zajmie 10 minut), a jakiś wygodnicki postanowił, że przypnie się na godzinę i w międzyczasie pozałatwia swoje sprawy. Mając z tyłu głowy, że za takie “parkowanie” płaci kilkadziesiąt złotych za godzinę, być może inaczej to zaplanuje.

Po drugie, energia nie jest za darmo. Kilkuset kierowców czerpiących prąd za darmo było próbą modelu biznesowego. Kiedy elektryków (oraz hybryd typu plug-in) jest już kilka tysięcy, czas zacząć pobierać opłaty od tych, którzy rzeczywiście korzystają z usług ładowania. W innym wypadku zapłacą za to wszyscy klienci danego operatora. A skoro w społeczeństwie jest zauważalny sprzeciw przeciwko dopłatom do samochodów elektrycznych (bo na takie auta i tak stać tylko najbogatszych), to tym bardziej nie powinniśmy chcieć dopłacać komuś do tankowania.

Po trzecie, samochody elektryczne w obecnej formie to pojazdy głównie miejskie, ewentualnie do pokonywania średnich zasięgów. Moje wyprawy do Zakopanego czy Wałbrzycha są po to, żebym mógł wam powiedzieć, ile w realnych warunkach da się z takiego auta wycisnąć (i ile to będzie kosztować). Da się sporo, ale w szybkie ładowanie w trasie jeszcze długo pozostanie drogie.

To jednak nie oznacza, że jazda samochodem elektrycznym jest kosztowna. W warunkach miejskich i podmiejskich przeciętny samochód o napędzie elektrycznym z zasięgiem 200-300 km można podładować w domu przez noc za kilkanaście złotych na każde 100 km. Dla porównania przejechanie 100 km zużywającym w miejskich korkach (optymistycznie licząc) 7 litrów na 100 km samochodem z segmentu B kosztuje nas 35 pln. Dwa-trzy razy tyle, co EV.

Na razie nie wiadomo, ile będzie kosztowała KIA e-Soul w Polsce. W oparciu o ceny Kony Electric i danych z niemieckiego rynku można założyć, że wersja z akumulatorami o pojemności 64 kWh może kosztować około 180 tysięcy złotych. Dużo? Jak na samochód kompaktowy – na pewno. Ale 10 lat temu mniej więcej tyle kosztowało Mitsubishi i-MiEV z realnym zasięgiem około 100 km. KIA e-Soul w optymalnych warunkach spokojnie przejedzie 450.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *