Polacy generalnie nie znają się na samochodach. Dlatego dziennikarze motoryzacyjni mogą sobie pisać, że Suzuki Ignis to doskonały samochód, a ty i tak kupisz Yarisa albo Fabię.
Polak szuka samochodu praktycznego. Ma być tani, mieć duży bagażnik, być szybki, być oszczędny, mieć zdolności terenowe, silnik musi wytrzymać milion kilometrów bez remontu, a z dodatkowym wyposażeniem nie ma co przesadzać, bo wiadomo, że tylko się będzie psuć i naprawa będzie dużo kosztować. A na końcu kupuje kompaktowe kombi w dieslu, najlepiej Skodę.
Z tej perspektywy Suzuki Ignis nie ma prawa bytu. Z wyposażeniem dodatkowym nie jest źle, bo praktycznie go nie ma, więc nie ma się co psuć. Ale cała reszta do dupy. Ignis jest wielkości Fiata Pandy, czyli jest za mały. Kosztuje od 50 tysięcy złotych w górę, czyli jest za drogi. Bagażnik ma miniaturowy, a nawet jeszcze mniejszy z napędem na wszystkie koła. Ale nawet napęd Allgrip Auto nie ratuje Ignisa, bo w instrukcji stoi jak byk, że to nie jest samochód terenowy i w terenie nie należy nim jeździć. Może jest chociaż oszczędny? Teoretycznie jest, bo co bym z nim nie robił, Suzuki Ignis pali w granicach 5-5,5 litra na setkę. Ale tyle potrafi hybrydowa KIA Niro, a dowolny 2-litrowy diesel w trasie spali mnie, a przy okazji rozpędzi się powyżej 130 km/h. Ignisem nie odważyłem się pojechać szybciej.
To dlaczego Suzuki Ignis tak mi się podoba? Dlaczego śmiem obrażać ciężko pracujących rodaków, którzy ciężko zarobione pieniądze wydają na samochody, które muszą im starczyć od urodzin dziecka do czasu, aż gówniarz wreszcie pójdzie na studia? Bo Suzuki Ignis ma osobowość, a jak mawiał klasyk, to wiele zmienia.
Suzuki Ignis jest wesoły, wszędobylski, sprawia wrażenie niezniszczalnego. Jest jak mały terrier, któremu nigdy nie kończy się energia. Cały czas chce się bawić. Trzeba z nim iść na kompromisy, ale zabawa przy tym jest przednia.
Zobacz co Ania sądzi o Suzuki Ignis.
Dodaj komentarz