Śmieszą mnie powstające jak grzyby po deszczu fanpejdże poświęcone niszczejącej w krzakach motoryzacyjnej spuźciznie. Jeśli tak ci przeszkadza, że unikalny egzemplarz gnije pod chmurką, to go kup i zrób. A nie, to by wymagało czasu i pieniędzy.
Sąsiad takie fury gnije … jak je tu uratować …
Posted by Jangtajmer jak się Paczy on Monday, 7 December 2015
Nie jestem w stanie zbyt długo przeglądać Giełdy Klasyków, bo mam ochotę sprzedać dom, nerkę i konkubinę (kiedyś na lotnisku w Dubaju kilku Afgańczyków proponowało mi za nią całe stado kóz), a następnie kupić 500 SEC AMG z 1984 roku za 200 tysięcy złotych. Biorąc pod uwagę obecne ceny nieruchomości i kóz, pewnie starczyłoby mi na utrzymanie tego samochodu przez parę lat. I właśnie tu leży pies pogrzebany.
Klasyczny-nieklasyczny, Polak rwie włosy z głowy, kiedy musi za używany samochód zapłacić 20 tysięcy. I za te 20 tysięcy auto musi być pakowne, oszczędne, prestiżowe i w stanie tip-top. Często kończy się wydaniem wszystkich zaoszczędzonych pieniędzy na kompromis między marzeniami a stanem konta. A potem zaczynają się schody, bo samochód dziś może być w dobrym stanie technicznym, ale za kilkanaście tysięcy kilometrów coś może się zepsuć. I wtedy trzeba wydać pieniądze na mechanika, części, albo odpukać robić to samemu.
Pieniądze to największy ogranicznik. Wprawdzie w sieci jest pełno okazji, które kosztują grosze, ale doprowadzenie później takiej okazji do stanu używalności to projekt na wiele lat i grube pieniądze. To przy założeniu, że wiesz co robisz. Bo jeśli nie wiesz, to pomnóż tę kwotę wielokrotnie.
Podziwiam kolegów, którzy sami naprawiają swoje samochody. Po pierwszę zazdroszczę im umiejętności. Po drugie, narzędzi i miejsca. Po trzecie, czasu. Parę lat temu kupiłem używany motocykl. Pełnoletni, ale w wyjątkowo dobrym stanie. Przez półtora sezonu jeździł bez zarzutu, ale potem powoli dogonił go wiek wynikający z dowodu rejestracyjnego. Mniej więcej wtedy poznałem się z Damianem Śmigielskim, który na przeglądy jeździ do serwisu tylko podbić papiery, bo i tak to sam wszystko robi. Powiedział “wpadaj, zrobię ci przegląd”. I zrobił. Pomijam fakt, że nie jest samoukiem, tylko ktoś go tego wszystkiego nauczył. Sam jego śrubokręt był pewnie więcej wart niż moje Kawasaki Zephyr. I nic dziwnego. Śrubokrętem za 15 pln z Praktikera to nawet szafki z Ikei się nie skręci, bo końcówka się wyrobi po kilku wkrętach. Do tego Damian ma jeszcze całą masę rozworów do rozpuszczania, czyszczenia, konserwacji, płukania itp. Każdy do innego materiału. Z takim arsenałem rzeczywiście rozebrał mój motocykl na czynniki pierwsze w czasie, który mi zajmuje zniszczenie wszystkich narzędzi, poranienie rąk, posłanie wszystkich w diabły, a następnie telefon po lawetę, żeby przyjechała i zabrała ten szajs w cholerę, byle jak najdalej ode mnie. Każdą cenę zapłacę, tylko zróbcie to za mnie!
Do szewskiej pasji doprowadza mnie złośliwość inżynierów, którzy tak zaprojektowali pojazd, żeby jak najskuteczniej ograniczyć dostęp do poszczególnych podzespołów. Ostatnio, żeby założyć w motocyklu kolegi (długa historia) nowy podnóżek, musiałem odkręcić dźwignię zmiany biegów. Dalej waliłem już młotkiem, bo zanosiło się na wymontowanie pół silnika, żeby zmienić jeden, podstawowy element.
Kiedy pomyślę, że miałbym zacząć grzebać przy samochodzie, który nawet nie wymaga kosmetyki, a zwykłych poprawek mechanicznych, przytulam się do ściany domu, wypijam piwo (na nerki) i czulę obejmuję konkubinę. Choćby dwa stada mlecznych kóz dawali, jej nie sprzedam.
Natomiast motocykl sprzedałem. I każdy inny sprzęt, który nie będzie spełniał swojej założonej funkcji, a koszty naprawy przekroczą cenę moich zszarganych nerwów – sprzedam – nie będę robił.
Dodaj komentarz