Jeremy Clarkson, Richard Hammond i James May powracają. Jeśli masz konto na Amazon, możesz obejrzeć pierwszy odcinek The Grand Tour w ramach bezpłatnego okresu próbnego Amazon Prime. I to jest dobra wiadomość. A potem już z górki (żeby nie powiedzieć w dół równi pochyłej).

Telewizja rządzi się swoimi prawami, internet swoimi. Łączenie tych dwóch form nie zawsze się udaje. Absolutnie to rozumiem i szanuję, co nie znaczy, że materiałem otwierającym nową serię musiał być test porównawczy Ferrari LaFerrari, Porsche 918 i McLarena P1. Brzmi znajomo? Tak, Chris Harris nakręcił takie porównanie rok temu. Na tym samym torze. Zanim poszedł pracować w nowym Top Gear.

Oczywiście zasilany przez Amazon budżet The Grand Tour oznacza, że Clarkson, Hammond i May mogli upalać trzy hiper-samochody znacznie dłużej niż Harris, ale moim zdaniem Monkey osiągnął 80 procent efektu The Grand Tour za (pewnie grubo poniżej) 20 procent amazonowego budżetu. Ujęcia w The Grand Tour są jak w Top Gear wypałowane w postprodukcji do granic możliwości, ale ładne. Ciekawe były też animacje prześwietlające samochody. Super!

Ale efektowne zdjęcia i grafika nie są w stanie przysłonić jednego mankamentu: pierwszy odcinek The Grand Tour jest potwornie nudny!

Rozumiem, że potrzebne było wprowadzenie. Clarkson wychodzi z budynku BBC, leje deszcz, jedzie na lotnisko i leci do Los Angeles. Tam wsiada w Mustanga w jakiejś mega wieśniackiej wersji i jedzie pod muzykę. Po chwili dołączają do niego Hammond i May, wszyscy jadą po pustyni, na około pojawiają się inne samochody. Brakuje słoni.

https://youtu.be/tMLegGWVoAQ

Dojeżdżają do sceny, na ktorej zespół gra piosenkę, która cały czas leci w tle. Ze sceny prowadzący witają się z fanami. Przy okazji wykorzystują zwroty znane z Top Gear Clarkson, Hammond and May Live Show. Komuś zabrakło fantazji, żeby napisać nowe dowcipy na otwarcie nowego programu?

Montaż best of nadchodzącego sezonu. Wygląda znajomo? Potem prezentacja namiotu-studia, który będzie pojawiał się w różnych miejscach, bo The Grand Tour (jak wskazuje nazwa) będzie kręcony w różnych miejscach na świecie. To nawet niezły pomysł z wizerunkowego punktu widzenia, chociaż logistycznie karkołomny.

Poziom żartu oscyluje między pierdzącą poduszką, a poślizgiem na skórce od banana. Ale przechodzimy do wspomnianego wcześniej testu LaFerrari, 918 i P1. Przysypiam. Doją ten materiał do bólu, bo ewidentnie nic innego nie mają. Przerwa. Segment gadany (coś a’la wiadomości w TG), ale nie mają o czym mówić, więc kolejny punkt programu to prezentacja toru.

Tor nazywa się Eboladrome. Bo ma kształt wirusa Ebola. Nie wierzę. Może to jednak jest jakiś dowcip, na którym się nie poznałem. Tor jest ponoć zabójczy, bla, bla, bla. Krótki test BMW M2, który przypomina stare testy z TG, ale brakuje starego zespołu, który pilnował, żeby dowcipy były śmieszne, a wypowiedzi dopracowane. Ukłonem w stronę amerykańskiego sponsora jest wykorzystanie kierowcy z Nascar. Wszystko, co nie jest amerykańskim V8 jest dla niego komunistycznym wymysłem. Ciekawe, jak oprą na tym cały sezon.

Będą goście? Niby mają być, ale giną w tajemniczych okolicznościach. Czy to też będzie cykliczny żart? Goście nie mogli dotrzeć, bo…

Wracamy do testu hipersamochodów. Nadal jest nudno, ale tym razem prowadzi kierowca F1 i Formuły E, którego nazwiska nie kojarzę (ale ja się nie znam na sporcie). W międzyczasie Clarkson zakłada się, że jeśli “jego” McLaren nie wygra, to pozwoli kolegom zburzyć swój dom. I właściwie wiadomo, jak się to wszystko skończy, bo brytyjska prasa pisała o wysadzeniu w powietrze starego domu Clarksona półtora miesiąca temu.

I o to mi właśnie chodziło, kiedy pisałem na początku, że telewizja rządzi się swoimi prawami, a internet swoimi. Pierwszy odcinek The Grand Tour to odgrzewanie kotleta. Mam nadzieję, że kolejne będą jednak lepsze. Bo na lepszy Top Gear się nie nastawiam.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *