Pod skrótem C-HR kryje się kompaktowa hybrydowa rewolucja. Po nudnym Urban Cruiserze Toyota wyciągnęła wnioski i stworzyła samochód, który jest inny niż wszystkie.
Nie licząc paru wyjątków, jak Celica, Supra czy GT-86, Toyota kojarzy się przeważnie z najnudniejszymi samochodami na świecie. Golf na tle Aurisa to Alfa Romeo. Avensis to synonim na “przepraszam, nie zauważyłem, że siedzisz tu ze mną od godziny”. Yaris to bezawaryjny wózek na zakupy. Aygo? No dobrze, z Aygo Toyota coś pokombinowała, ale może to wynik współpracy z PSA.
Ale Toyota C-HR to samochód zupełnie inny. Nawet jeśli pod maską może znajdować się napęd hybrydowy z Priusa (kolejnego z serii nudnych do bólu samochodów), to C-HR wygląda, jakby ktoś zderzył Hondę Civic z DS4. Z jednej strony przerysowany design rodem z japońskich komiksów, z drugiej strony stylistyczne smaczki, których nie powstydziliby się Francuzi.
Z (sub)marką DS mam problem, bo poza najwyższymi i niewiarygodnie drogimi wersjami wyposażenia, wnętrza tych skądinąd ciekawych wizualnie samochodów wieją citroenową nudą. C4 podoba mi się, bo niczego nie udaje. Tymczasem DS4 z zewnątrz udaje samochód lifestylowy, a wewnątrz ktoś rzucił parę znaczków DS i udaje, że to premium. Gucio.
Toyota nie nazywa (mam nadzieję) C-HR premium, ale we wnętrzu czuć powiew lepszości, której oczekiwałbym od wspomnianego DS. Wprawdzie po tygodniu spędzonym za kierownicą miałem dość ciągłego wycierania kurzu z pokrytych fortepianową czernią elementów, ale te panele na drzwiach, dwukolorowa deska rozdzielcza, powtarzający się motyw diamentów…
Pewnie zastanawiasz się, dlaczego Toyota tak długo zwlekała z wprowadzeniem C-HR na rynek. Szczerze mówiąc, ja też się nad tym zastanawiam. Oficjalne wyjaśnienie, to chęć “zrobienia tego dobrze”. Podobno Toyota długo obserwowała rynek i wsłuchiwała się w głosy klientów. Po modelu Ubran Cruiser było nad czym pracować. Dziwi mnie tylko, że w tak fajnie wyglądającym i zestrojonym samochodzie są tylko dwie wersje silnikowe. Ale może klienci Toyoty nie oczekują sportowych wrażeń. Wystarczy im, że w korku ktoś ich dla odmiany zauważy.
Dodaj komentarz